Jedna z zalet Nowej Zelandii to spora liczba długich weekendów. Bo i pierwszy, i drugi stycznia są wolne, później urodziny Auckland, które wypadają zawsze w poniedziałek, dzień Waitangi, Wielki Piątek i poniedziałek świąteczny, dzień ANZAC, urodziny królowej, święto pracy i Boże Narodzenie – razem wychodzi ponad 10 dni wolnych. Oczywiście my staramy się każdy z tych dni wykorzystać na nasze podróże. Nie inaczej było w kwietniu, kiedy przypadał dzień ANZAC, wtedy to wspomina się poległych w wojnach żołnierzy nowozelandzkich i australijskich. My ten właśnie weekend postanowiliśmy wykorzystać na wspinanie się na wulkan Taranaki.
A z czego słynny jest wulkan/góra Taranaki? Po pierwsze jest to jeden z najbardziej symetrycznych wulkanów na świecie. Zresztą zobaczcie sami jak wygląda na mapie:
Po drugie wznosi się na 2518 m.n.p.m. i jest drugim najwyższym wzniesieniem na północnej wyspie. Po trzecie przez cały rok na szczycie znajduje się śnieg, co, biorąc pod uwagę klimat wyspy północnej, jest ciekawostką. Po czwarte jest to jedno z niewielu miejsc na świecie, gdzie rano możesz surfować na falach w oceanie, a popołudniem tego samego dnia podziwiać okolicę w wysokości ponad 2000 metrów. Po piąte, to właśnie góra Taranaki brała udział w kręceniu wielu scen do filmu Ostatni Samuraj. I do dzisiaj mieszkańcy sąsiedniego New Plymouth wspominają jak to Tom Cruise i cała ekipa filmowa przechadzała się po mieście i dzięki temu rozsławiła całą okolicę.
Plan na naszą przygodę był dość prosty: w sobotę wchodzimy na 1500 metrów do chatki Tahurangi. Tam nocujemy i szczyt wulkanu atakujemy w niedzielę, wracamy do chatki, a spacerowanie kończymy w poniedziałek. Sukces tego planu zależał jednak w dużej mierze od pogody. Wiedzieliśmy, że w przypadku silnego deszczu i wiatru musielibyśmy odpuścić wchodzenie na szczyt i zostałoby nam wędrowanie wokół góry (co biorąc pod uwagę okoliczności tamtejszej przyrody nie byłoby najgorszym planem B).
Sobota początkowo zapowiadała się bardzo dobrze: ładne słońce i niewielki wiatr spowodował, że szybko wyskoczyliśmy z naszych kurtek i bluz i pod górkę wchodziliśmy w samych t-shirtach. Góra jednak nie kazała długo czekać abyśmy przypomnieli sobie jak pogoda na dużej wysokości potrafi się błyskawicznie zmieniać. I w taki oto sposób naszą dwugodzinną wspinaczkę kończyliśmy w strugach deszczu i z mocnym wiatrem wiejącym prosto w twarz.
Na szczęście chatka Tahurangi okazała się bardzo dobrze wyposażona i pozwoliła nam szybko podsuszyć nasze rzeczy, zrobić herbatę i przywrócić ciepłe uśmiechy na nasze buziole. Oczywiście dwie godziny wędrówki to dla nas za mało, więc jak tylko wiatr i deszcz trochę się uspokoiły wyruszyliśmy na mały spacer wokół wulkanu. A resztę dnia spędziliśmy już w chatce, pijąc wino i rozmawiając z sympatyczną parą podobnych do nas góro-lubów. Sielankowy klimat przerwała jednak grupa ratowników górskich, która wparowała do schroniska wieczorem z informacją, że szukają pewnej Brytyjki, która nie wróciła ze szlaku.
Gdy rano przecieraliśmy resztki snu z naszych oczu usłyszeliśmy unoszący się helikopter – poszukiwania nadal trwały. Jako że pomóc za bardzo nie mogliśmy, a i pogoda wydawała się sprzyjająca, szybko zebraliśmy nasze manatki, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy na szlak – przed nami było 1000 metrów w górę, a później 1000 metrów w dół. Trasę w zasadzie można było podzielić na 4 etapy: pierwszy ze schodami, drugi ze żwirem i piaskiem wulkanicznym, trzeci z wielkimi skałami i czwarty z kraterem i wdrapywaniem się na sam szczyt góry.
Najcięższy okazał się odcinek drugi – musimy przyznać, że wchodzenie pod górę po małych kamykach i piachu nie stało się naszym ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu. A tutaj mały przykład osuwających się kamyków spod Danki nóg podczas powrotu do chatki:
Całe szczęście cały trud wędrówki rekompensowały nam wspaniałe widoki. Linia chmur zatrzymała się idealnie na wysokości ok. 1500 m.n.p.m. dzięki czemu ponad sobą mieliśmy piękny błękit, a w oddali podziwiać mogliśmy ocean, góry Tongariro i wspaniały symetryczny park narodowy Egmont.
Po około 3 godzinach dotarliśmy do wypełnionego śniegiem i lodem krateru. A stamtąd pozostał już tylko żabi skok na sam szczyt! Tak, 2518 m.n.p.m. zdobyte! 🙂
Świętowanie nie mogło oczywiście obyć się bez lunchu w samym środku krateru ? (trzeba pamiętać, że góra Taranaki to święte miejsce Maorysów i na samym szczycie nie wolno jeść).
Droga w dół wcale nie była dużo łatwiejsza, jednak myśli o ciepłej herbacie, winie i łóżku dodawały nam energii i po kolejnych 2 godzinach mogliśmy oddać się błogiemu lenistwu.
P.S. Brytyjka się w końcu odnalazła i wróciła szczęśliwie do domu.
P.S.2. Jeśli jesteście ciekawi jak Taranaki i okolice wyglądała w oczach Nowozelandczyków w latach 50-tych, to sprawdźcie ten film: